Nowy numer 13/2024 Archiwum

Trochę euro-refleksji!

Filarami państwa narodowego są miecz i waluta

Nasz obecny rząd prowadzi politykę, opierając się na prostej doktrynie: najbezpieczniej tam, gdzie wszyscy. Przećwiczył to już na ekspresowo uruchomionej ratyfikacji traktatu lizbońskiego, potem podczas jeszcze szybszego uznania dyplomatycznego Kosowa. Teraz stosuje tę samą metodę, zapowiadając w ciągu dwudziestu paru miesięcy likwidację waluty narodowej. Wiara we „wszystkich” może zasługiwać nawet na podziw. Szkopuł jednak w tym, że rzekomi „wszyscy” to wcale nie wszyscy. Traktatu neokonstytucyjnego nie ratyfikowali ani Irlandczycy, ani Czesi, ani nawet Niemcy. Kosowa nie uznało sporo państw Unii Europejskiej, m.in. Hiszpania, Grecja i Słowacja. W sprawie euro nie wprowadzają zmian ustrojowych ani Brytyjczycy, ani Duńczycy, które to kraje zastrzegły sobie zachowanie narodowego pieniądza. Nie wprowadzają też zmian politycznych Szwedzi i Czesi, którzy zadeklarowali w przyszłości przyjęcie euro, ale nie zamierzają tego robić w dzisiejszych warunkach. Nie zamierzają, skoro się zobowiązały? No tak, bo zobowiązanie, którym szermują zwolennicy porzucenia złotówki, to bardzo ogólny przepis traktatu z Maastricht, który, owszem, zakłada wśród celów Unii wprowadzenie wspólnego pieniądza, ale zakłada również osiągnięcie wspólnego poziomu dobrobytu w Europie. Niektórzy nawet w Polsce już ten poziom osiągnęli, ale nie wszyscy.

Minister Michał Boni powiedział, że euro to „domknięcie transformacji”. Otóż to. Ów koncept „ustrojowej transformacji” – zakładający, że przedmiotem polityki polskiej po odzyskaniu niepodległości nie ma być odbudowa państwa, a tylko „transformacja ustroju” – to zasadnicza przyczyna niewykorzystanych szans Trzeciej Rzeczypospolitej. Dziś też kwestię waluty narodowej, polityki pieniężnej rząd Tuska rozpatruje nie pod kątem instrumentów polityki polskiej, ale dostosowania do oczekiwań kierownictwa politycznego Unii Europejskiej. Choć intencje tego kierownictwa są całkowicie jasne i niewiele mają wspólnego z ekonomią. Przedstawił je przewodniczący Komisji Europejskiej Romano Prodi w wywiadzie dla „Financial Times” w kwietniu 1999 roku: „Dwoma filarami państwa narodowego są miecz i waluta: właśnie obaliliśmy jeden z tych filarów”. Dwa lata później, w wywiadzie dla CNN, Prodi potwierdził, iż „wprowadzenie euro nie ma znaczenia ekonomicznego. To posunięcie w pełni polityczne”. A czy destrukcja państw narodowych służyć będzie Europie? Jej integracja była dziełem państw, nie organizacji międzynarodowych. Nie byłoby integracji europejskiej bez de Gaulle’a i Adenauera. Czy Europa bez „narodowych motorów” pojedzie dalej w przyszłość?

Odłóżmy na chwilę na bok rozważania o docelowych intencjach i niezbędnych atrybutach suwerenności. Nie wszystkie intencje się spełniają, a utrzymanie suwerenności wymaga zawsze współpracy międzynarodowej. Czy jednak porzucenie narodowego pieniądza służyć będzie choćby bieżącym interesom naszego społeczeństwa, dzisiaj i jutro? Jeszcze rok temu rzecz wydawała się (wszystkim) bardzo niepewna. Prezydent Kaczyński zapowiadał, że dopiero w ostatnim roku jego kadencji rozpocznie się debata narodowa na temat przyjęcia europieniądza; wcześniej temat jest przedwczesny. A premier Tusk? Obejmując urząd, zapowiadał, że zrobi wszystko, by „proces przechodzenia na wspólną walutę był bezpieczny dla gospodarki i jak najbardziej korzystny dla zwykłych ludzi. Nie będziemy się trzymać żadnej doktryny. (...) Bezpieczeństwo zwykłych obywateli w tym procesie będzie dla nas przykazaniem numer jeden”.

Bezpieczeństwo rodzin to rzeczywiście kwestia najwyraźniejsza, bo wszędzie, w bogatszych krajach od Polski (jak Niemcy czy Włochy), przyjęcie euro oznaczało wzrost cen i kosztów utrzymania. Premier może nas przed tym chronić, wprowadzając wysoki kurs wymiany. Wówczas jednak, chroniąc poziom życia rodzin, uderzy w interesy przedsiębiorstw, podnosząc ceny ich eksportowej produkcji. To jest właśnie owa „kwadratura euro”, dla której nie ma dobrego rozwiązania, gdy raz zrezygnuje się z własnego pieniądza. Ekonomiści mówią o optymalnym obszarze walutowym, który powinien mieć zbliżony poziom rozwoju gospodarczego. Dlatego słusznie traktat z Maastricht związał przyszłą wspólną walutę z osiągnięciem „społecznej spójności” kontynentu. Ekonomiczny aspekt debaty wyglądałby inaczej, gdybyśmy osiągnęli już pewną niezależność od eksportu, większą jakościową konkurencyjność towarów, wyższy poziom życia i idącą za tym większą zdolność do zakupów w kraju. Ale żeby to w przyszłości osiągnąć, musimy rozwijać się szybciej niż kraje starej Unii. A tym bardziej w kryzysie musimy na otwartym rynku zachować instrumenty obrony naszej konkurencyjności. Euro dziś to zgoda na utrwalenie różnic ekonomicznych wewnątrz Europy. I dlatego ci, którzy je najmniej odczuwają, w najmniejszym stopniu widzą potrzebę zachowania instrumentów własnej polityki gospodarczej. Bo własny pieniądz to zasadniczy element jej sterowności. A wspólny pieniądz to tylko etap na dalszej drodze, jak powiedział Hans Eichel, były niemiecki minister finansów: „unia monetarna rozpadnie się, jeśli nie pójdziemy dalej wyznaczoną drogą. Jestem przekonany, że niedługo będziemy potrzebować wspólnego systemu podatkowego”. Ratunkiem w czasach kryzysu nie jest ucieczka od odpowiedzialności, ucieczka tam – gdzie wszyscy. Bo wszystkich wcale tam nie ma.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy