Nowy Numer 16/2024 Archiwum

Dotknięcie czarodziejskiej różdżki

Zadłużone szpitale, obskurne poradnie, niezadowoleni pacjenci. Tak było kilka lat temu w Chorzowie. Dziś wszystko się zmieniło. – To było jak dotknięcie czarodziejskiej różdżki – uśmiecha się wiceprezydent miasta, Joachim Otte.

Chorzów – średniej wielkości miasto na Górnym Śląsku – stał się poligonem doświadczalnym prywatyzacji służby zdrowia. Wszystkie poradnie lekarskie i większość szpitali znalazły się tam w prywatnych rękach.
– Wielu ludzi boi się prywatyzacji szpitali i poradni. Od razu pojawiają się podejrzenia o „przekręty” albo obawy, że powstaną ekskluzywne kliniki dla bogaczy, a ubożsi nie będą mieli gdzie się leczyć. Dlatego przekonując radnych do naszego pomysłu, częściej używaliśmy słowa „restrukturyzacja”. Przełamaliśmy opory. Teraz chyba wszyscy w Chorzowie są zadowoleni, że tak się stało – mówi wiceprezydent Otte.

Jak to się robi w Chorzowie
Dziś w całej Polsce istnieje wiele prywatnych poradni. Siedem lat temu tak jeszcze nie było. – Miasto ciągle dopłacało, a i tak nie było pieniędzy na inwestycje. Trzeba było coś zrobić. Zdecydowaliśmy się na prywatyzację, ale nie tak, jak robi większość miast: stopniowo, po jednej poradni. Zrobiliśmy to jednym ruchem, od razu – opowiada dr Otte.

Władze Chorzowa właściwie wymusiły prywatyzację. Zasugerowały lekarzom, że przekażą każdą poradnię tej spółce, której uda się zrzeszyć więcej niż połowę pracowników. Szybko pojawili się chętni. Właścicielem budynków wciąż jest miasto, spółki je tylko dzierżawią. Po publicznych poradniach „odziedziczyły” kontrakty z Narodowym Funduszem Zdrowia. Pacjenci więc nic nie dopłacają. – Na prywatyzacji skorzystali ci, którzy byli najodważniejsi. Dzisiaj powodzi im się świetnie. Żadna poradnia nie zbankrutowała, wszystkie przynoszą zyski. Nagle się okazało, że wszędzie można pomalować korytarze, powiesić firanki, wprowadzić rejestrację telefoniczną. Wymusiła to konkurencja. Skończyły się skargi pacjentów. Sami się zdziwiliśmy, jak to szybko zadziałało – wspomina wiceprezydent Chorzowa. – To dodało nam odwagi, kiedy kilka lat później zabieraliśmy się za szpitale – dodaje. Oczywiście sukces miał też swój koszt. Prywatni właściciele zwolnili ok. 40 procent pracowników, głównie administracji.

Prywaciarz bez dopłat
Panuje popularna opinia, że prywatne szpitale leczą wyłącznie za gotówkę. – Co z tego, że jest elegancko i luksusowo, skoro musiałbym płacić straszne pieniądze. Dlatego szpitale powinny być publiczne – uważa wielu ludzi. Tymczasem szpitale prywatne mogą się ubiegać o kontrakty z NFZ tak samo jak publiczne. – Dla nas kontrakty są podstawą finansowania. Pacjent nic nie dopłaca. Chyba że chce ominąć kolejkę. Wtedy płaci dokładnie tyle, ile dostalibyśmy za zabieg z NFZ. Trzeba dodać, że nie dzieje się tak wcale kosztem pacjentów czekających w kolejce. Mamy możliwości wykonywać dwa razy więcej zabiegów niż teraz, limituje nas tylko ilość pieniędzy, jaką dostajemy z NFZ – tłumaczy Wojciech Michalik, członek zarządu właściciela Śląskiego Centrum Urologii w Chorzowie, a jednocześnie zastępca ordynatora.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy